FotoKulturalni (FK): Na wstępie naszej rozmowy chcielibyśmy się dowiedzieć o Waszych początkach muzycznych, skąd pomysł na taką właśnie muzykę?
Wojtek Winiarski (Wojtek): Trzeba by zacząć od tego, że oboje muzyką zajmowaliśmy się niemalże od zawsze, nawet wtedy kiedy jeszcze się nie znaliśmy. Ania będąc w liceum i jeszcze wcześniej śpiewała w różnych zespołach szkolnych. Czyli Ania śpiewała całe swoje świadome życie. Ja z kolei muzyką zacząłem się zajmować w siódmej klasie szkoły podstawowej, kiedy rodzice stwierdzili, że wyślą mnie do szkoły muzycznej. Mój ojciec był muzykiem. Na początku się zaparłem, że w ogóle nie ma mowy, ale po jakiejś chwili zmieniłem zdanie. Na szczęście rodzice nie wywierali na mnie takiej strasznej presji i dali mi chwilę, żeby sobie o tym pomyśleć. Ostatecznie stwierdziłem, że mogę spróbować pójść do tej szkoły ale tylko pod warunkiem, że przyjmą mnie na gitarę. W związku z tym tata wysłał mnie najpierw na pół roku do ogniska muzycznego, żeby zobaczyć czy ja na tej gitarze sobie dam radę. Okazało się, że tak i zostałem przyjęty do siódmej klasy szkoły podstawowej, ale była to pierwsza klasa liceum muzycznego, w którym nauka trwała sześć lat. Będąc już w szkole muzycznej i kiedy zacząłem już na tej gitarze grać, zaczęły pojawiać się propozycje od różnych osób, żebym coś zaakompaniował, podegrał i tak zacząłem wkręcać się w środowisko ludzi nie tyle zajmujących się muzyką klasyczną, co właśnie poezją śpiewaną. Odkrywaliśmy wykonawców z tego nurtu, uczyliśmy się grać ich piosenki, a po chwili zaczęły pojawiać się już nasze własne pomysły. Już w liceum komponowałem muzykę do wierszy polskich poetów.
Miałem wówczas z kolegą duet, który nazywał się „Stalowe buty”. Mieliśmy godzinny program, który sami skomponowaliśmy, zaaranżowaliśmy i graliśmy z tym koncerty, cały program był oparty na wierszach Stanisława Grochowiaka. Potem były studia muzyczne, a po studiach, cały czas grając, akompaniując różnym ludziom poznaliśmy się z Anią na wernisażu naszej znajomej.
Ania Winiarska (Ania): I na pierwszym naszym spotkaniu Wojtek pożyczył mi płytę zespołu Blackmore’s Night. Założyli go Ritchie Blackmore – gitarzysta Deep Purple i jego żona Candice Night i to była inspiracja do powstania naszego zespołu – Good Staff. Poza nimi byli jeszcze Loreena McKennit czy Clannad…
Wojtek: Dla ludzi kojarzących ten zespół jest oczywiste, że ta muzyka gdzieś tam pobrzmiewa w naszych kompozycjach. Bo to klimat zahaczający o muzykę dawną wykonywany współcześnie, ale też wykorzystywane są tam dawne instrumenty a w najlepszym czasie ich koncerty to były takie spektakle – kilkanaście osób na scenie, każdy grał na trzech instrumentach tu fujarki, tu piszczałki, tu kobza szkocka tu jakaś lutnia.
Ania: A przy okazji dużo energii, dużo życia w tym i radości.
Wojtek: Tak i to nas właśnie tak mocno poruszyło i długo nie trwało jak pojawiły się pierwsze melodie, nagrywane w kuchni (śmiech) ale potrzeba było tekstu i tak myśleliśmy, że jak zahaczamy o muzykę dawną, to też chciałoby się mieć tekst, który by do tego pasował. Zaczęliśmy szukać w staropolszczyźnie jednak to nam za bardzo nie pasowało, było zbyt archaiczne, zbyt odległe i nagle trafiliśmy na Leopolda Staffa (stąd też nazwa zespołu), z ogromnej twórczości poety wybraliśmy sporą grupę tekstów, która nam idealnie pasowała do tego, co chcieliśmy zrobić. Były to teksty napisane dosyć prostym językiem.
Ania: I znaleźliśmy w nich coś, co jest chyba w nas samych – potrzebę bycia w naturze w bliskości z przyrodą i z tym co jest takie dobre i prawdziwe.
Wojtek: Kiedy już powstało kilka pierwszych piosenek opartych na tekstach L. Staffa to my podekscytowani tym faktem opowiadaliśmy o tym wszystkim. Wtedy to pianista Jacek Skowroński, z którym współpracowaliśmy przez wiele lat mówi – słuchaj to jest świetne, zróbmy z tego zespół. Kiedy mieliśmy już zalążek zespołu, trzeba było to pociągnąć dalej.
Nazwa zespołu jest przewrotna, bo można ją sobie na różny sposób tłumaczyć ale ewidentnie wypłynęła z tej fascynacji poezją Leopolda Staffa i pierwsza płyta, którą nagraliśmy była oparta o jego wiersze.
FK: W waszej twórczości istnieje nie tylko Staff, pojawiają się także Twoje autorskie teksty Wojtku.
Wojtek: Nie jest ich wiele, ale kilka rzeczywiście się pojawiło, to dla mnie taka niezwykła przygoda, bo ja nie piszę tekstów i nie uważam siebie za osobę, która się w takiej materii biegle porusza, ale miałem kilka takich momentów kiedy napływ myśli, to chyba była wena po prostu (śmiech) miałem taki natłok wersów, które pojawiały się w mojej głowie, że w środku nocy musiałem wstać, wziąć kartkę, bo nie mogłem uleżeć w łóżku ten stan był tak intensywny, że nie szło tego przetrzymać.
FK: A jak to jest u Ani, możemy spodziewać się piosenek z Twoimi tekstami?
Wojtek: Mamy kilka starszych piosenek, jeszcze sprzed Good Staffa, które powstały do wierszy Ani ale do tej pory się za nie zabraliśmy, bo one są trochę inne w brzmieniu muzycznym – nie są takie goodstaffowe, w związku z tym przez ostatnie lata nie sięgaliśmy do nich. Skupieni byliśmy na czymś muzycznie innym ale może kiedyś przyjdzie na to moment.
FK: Jak możecie określić swoją muzykę?
Ania: Unikamy określenia poezja śpiewana, dlatego nie szufladkujemy tej muzyki. W naszym przypadku jakiekolwiek definiowanie jest dosyć trudne, bo to oscyluje w takich kierunkach, że czasami trudno scharakteryzować w jakichś konkretnych ramach. Jest przez to w jakimś sensie niszowe.
Wojtek: Ludzie, którzy ocierali się o naszą muzykę twierdzili, że jest niszowa, ale jednocześnie, że potencjał tych piosenek w ich odczuciu jest taki, że trafiając do mainstreamu mogłyby się stać takimi powszechnymi utworami.
Z drugiej strony nasza muzyka jest taka, jacy jesteśmy my i mieliśmy taki odbiór, że kiedy ludzie wychodzą z naszych koncertów to jest im, nawet nie wiedzą dlaczego, ale po prostu fajnie, że jest im miło. Że wcześniej byli zmęczeni, nie chcieli przyjść, było ciężko, smutno aż przyszli na ten koncert…
FK: Czyli po prostu chcecie dawać radość, ale chcecie chyba też dawać do myślenia tymi swoimi utworami
Wojtek: No tak…
Ania: …tak bo jeżeli śpiewa się piosenki gdzie zależy nam również na tekście, to wiadomo że staramy się śpiewać o rzeczach ważnych, dla nas ważnych.
Wojtek: Śpiewając poezję innych twórców, przekazujemy ich przemyślenia. My sami możemy się z nimi utożsamiać i muzyką łatwiej przenosić, ale mogą być one powszechne i odbierane przez wielu niezależnie od tej muzyki. Sięgamy również do polskiego folku. Piękne, mądre teksty i niezwykła nuta.
FK: Wasze plany – jak wyglądają?
Wojtek: Nam nie zależy żeby być w tym mainstreamie, my chcemy do ludzi, nam zależy żeby grać koncerty. Powoli w czerwcu zaczynamy sezon, jednak tych koncertów wciąż nie jest tyle ile byśmy chcieli grać.
Był Park Mużakowski, było granie w Gołańczy, a już 2 lipca, w sobotę wystąpimy w Kościanie na przystani Kościańskiego Klubu Żeglarskiego
Ania: Pracujemy też nad kolejną płytą. To jest muzyka, którą nagrał Wojtek do wierszy zaprzyjaźnionej artystki, przez którą się poznaliśmy wiele lat temu na wernisażu pod tytułem „Człowiek którego kocham”. Chodzi o poznańską poetkę, malarkę Wiesławę Urszulę Kurek.
Wojtek: Przed laty napisała ona cykl króciutkich wierszy do których inspiracją było osiem błogosławieństw, te wiersze nie są religijne – są taką luźną myślą dotyczącą każdego z błogosławieństw. Natomiast nie ma tam żadnych religijnych odniesień i ja wtedy przed laty napisałem do tego muzykę. Good Staff wtedy jeszcze nie istniał a my z Anią graliśmy już koncerty z tym programem. Ten materiał został przez nas odłożony na wiele wiele lat, ale w tej chwili do niego powoli wracamy, bo on JEST „goodstaffowy” jak najbardziej. Ma w sobie wszystko to, co charakteryzuje nasz zespół, do tego przetworzony przez naszych przyjaciół muzyków z zespołu jeszcze bardziej nabiera tego charakterystycznego brzmienia. Utwory mają w sobie też coś takiego medytacyjnego. Przez to, że te teksty są krótkie a utwory wcale takie krótkie nie są to one powodują że ten zapętlony tekst stanowi swoistą mantrę, daje poczucie pewnej powtarzalności i swoistego cyklu muzycznego.
FK: Kiedy je usłyszymy?
Wojtek: To jest dobre pytanie. Proces nagrywania płyty w naszym przypadku jest dosyć czasochłonny głównie ze względu na obowiązki wszystkich muzyków poza zespołem i zsynchronizowanie tego wszystkiego jest naprawdę trudne. Ale mamy nadzieję, że w okresie wakacyjnym tego czasu będzie trochę więcej i może się uda przez ten czas projekt podgonić, ale jest to pracochłonny proces przerywany różnymi życiowymi obowiązkami. Gdyby człowiek mógł usiąść i się tylko na tym jednym zadaniu skupić, to pewnie w miesiąc by się dało to zrobić. Jednak cały materiał już mamy.
FK: Instrumenty, których używacie powiesz coś więcej na ten temat?
Wojtek: Lutnia renesansowa – instrument mocno nawiązujący do muzyki dawnej, używam repliki lutni, oprócz wyglądu, daje charakterystyczne brzmienie i z wielką przyjemnością gram na niej. Będąc gitarzystą z wykształcenia obsługuję też inne instrumenty strunowe, gama gitar którymi się posługuję jest szeroka, na koncertach gitary zmieniam, mam gitarę akustyczną, klasyczną, w samym procesie tworzenia płyty sięgam również po gitary elektryczne.
Ciekawe instrumentarium ma też nasz Robert Rekiel, perkusista który ma instrumenty sprowadzone zewsząd, z całego świata. Jakiś tamburyn, który jest obciągnięty rybią skórą i takie wynalazki, że nawet sami nie znamy szczegółów (śmiech). Paweł Głowacki gra na gitarze basowej, najczęściej fretless czyli bezprogowej, gitary te mają bardzo charakterystyczne, basowe brzmienie a dźwięk można na gryfie płynnie przesunąć, taki trochę kontrabas. Paweł jest wirtuozem swojego instrumentu ale jednocześnie świetnym instrumentalistą – gra mistrzowsko na banjo, mandolinie. Marek Manowski, nasz klawiszowiec, to miłośnik i twórca muzyki elektronicznej.
FK: A jaką lubicie publiczność? Taką spontaniczną, która śpiewa z Wami te „czereśnie” czy raczej taką stonowaną, zdystansowaną, zasłuchaną?
Wojtek: Wiadomo, że jak jest interakcja podczas koncertu i publiczność reaguje to jest to taki sygnał zwrotny do zespołu, że ludzie to chwytają, że jesteśmy w tym razem bo o to tu chodzi. Ale były też takie koncerty gdzie publiczność siedziała cichuteńko i nam się wydawało, że coś jest nie tak a potem się okazywało, że ludzie byli tak zasłuchani i nie potrzebowali takiego koncertowego szaleństwa tylko skupienia – takich koncertów również parę mieliśmy. Jednak wspólnym mianownikiem tych koncertów jest to, że po koncercie ludzie przychodzą do nas, opowiadają o swoich doznaniach, że komuś było fajnie, ktoś się przytulał, ktoś płakał, komuś się coś otworzyło i to jest fajne, przyjemne i miłe.
My wiemy też, że każdy koncert i granie muzyki na żywo działa u ludzi na różnych poziomach doznań, że to nie jest tylko tak, że odbieramy muzykę słuchem ale zaangażowane są w to wszystkie zmysły, nawet nie jesteśmy tego świadomi.
Ania: I czasami to się dzieje – ta nasza nuta trafia na podatny grunt, rezonuje, wtedy uruchamiają się takie fajne, dobre rzeczy. Nie wiadomo czasami dlaczego.
Wojtek: Wymyśliliśmy sobie taką ideę, że koncert to nie jest tak, że zespół gra a publiczność słucha, że są wyznaczone role, nam zależy na tym aby było to wspólne, żeby była interakcja. Żeby się koncert wydarzył, są potrzebne wszystkie te czynniki, które ze sobą współpracują i że to się miesza i wtedy dopiero jest ta wartość. Nie chcemy żeby to było po prostu odegrane, tylko żeby się zadziało, żeby ta granica pomiędzy zespołem a publicznością została rozmyta, żeby ci ludzie którzy uczestniczą w tym koncercie czuli się niemalże członkami zespołu. Chcemy razem być, aby to był wspólny czas budujący i nas i ich.
FK: A myśleliście żeby zagrać kiedyś taki koncert bez sceny, wśród publiczności, przy stolikach?
Wojtek: Kiedyś rzeczywiście było tak, że byliśmy otoczeni publicznością i to było ciekawe doświadczenie, bo gdziekolwiek człowiek się nie odwrócił to było dla kogo grać. Ale to o czym ty mówisz to bardzo dobry pomysł, też mogłoby to być ciekawe doświadczenie.
Czasami robię taki manewr, że wychodzę stroić swoje gitary przed koncertem i tak sobie siedzę, ludzie jeszcze rozmawiają ze sobą, a ja w tym szumie zaczynam grać. Zależy mi żeby ten moment początku koncertu rozmyć, żeby nie był taki oczywisty, żeby ludzie tak znienacka już w tym koncercie byli, zanim się zorientują, że on już trwa.
Ania: Ważne dla nas jest też to, że nasze granie i śpiewanie to część naszego życia, bo w momencie kiedy bycie muzykiem jest zawodem… dla mnie ten Good Staff płynie we krwi, to nasze czwarte dziecko. Nasza muzyka jest taka jak my. I kiedy to robimy, to tak jakbyśmy chcieli zaprosić te najbliższe osoby do bycia z nami w tym rytuale.
FK: Od jakiegoś czasu pojawiają się koncerty domowe. Graliście już kiedyś taki koncert u kogoś w ogrodzie lub mieszkaniu?
Ania: Nie, nie mamy takich doświadczeń. Wiecie my nie mamy w sobie takiej umiejętności managerowania, to jest nasza słaba strona. Taki słaby element w nas to nasz marketing, sprzedawać jest nam ciężko, nie czujemy się dobrze z tym by dzwonić do organizatorów i chwalić się dokonaniami.
FK: Wystąpiliście na koncercie z okazji rocznicy powstania na Wolnym Dziedzińcu w Poznaniu, na żywo w telewizji.
Ania: No tak, ale to nie my się tam zgłosiliśmy tylko zostaliśmy tam zaproszeni.
FK: Tak, ale to znaczy że jesteście dostrzegani przez organizatorów, miasto itp.
Ania: No tak. Gramy w przeróżnych miejscach, przy różnych okazjach. Zdarza się, że w teatrach, na malowniczych dziedzińcach zamków, w muzeach, domach Kultury, w czas Nocy Kupały, na rynkach miast, podczas zimowych i letnich jarmarków, w małych uroczych kościółkach.
Wojtek: Byliśmy kiedyś zaproszeni do zagrania koncertu na zakończenie jakiegoś projektu dla młodzieży gimnazjalnej. Najtrudniejszy wiek, myślimy, że to się nie uda a oni tak świetnie reagowali. Potem przychodzili i mówili że jak to jest, że nie wiedzieli w ogóle o istnieniu takiej muzyki.
Ania: Wiedzieli, że jest disco polo, pop, rock i ale nie znali takiej muzyki. I to jest powtarzający się motyw. Często w miejscach gdzie docieramy po raz pierwszy po koncercie przychodzą do nas różne osoby i mówią tak: dlaczego my o was nie słyszeliśmy, jak to jest w ogóle możliwe. Ale gramy w różnych miejscach i wszędzie gdzie są ludzie jest miło nam gościć. A potencjał tego projektu jest zarówno na małe jak i na duże sale.
FK: Będzie nowa płyta, to będzie okazja do zaprezentowania się nowej publiczności, gdzieś na nowych scenach.
Wojtek: Każde nowe otwiera jakiś kolejny rozdzialik. Pozwala zrobić krok albo do przodu, albo w jakąś inną stronę. Tak że proces się toczy i cały czas jest progres, jest szerzej. Ale to też kwestia odwagi, trzeba ten krok zrobić w jakiś bardziej nieznany rejon nie wiedząc do końca co nas tam czeka tak że to są bardzo odważne czasami decyzje ale one powodują rozwój.
FK: Jak przetrwaliście pandemię, wiemy wszyscy że dla artystów był to szczególnie trudny czas.
Ania: W pandemii byłoby z nami krucho, na szczęście Wojtek jako nauczyciel w dwóch szkołach muzycznych mógł cały czas pozostać w zawodzie i muzyce, co nie było dane wielu ludziom z branży.
Wojtek: Mieliśmy takie doświadczenie w pandemii, zostaliśmy zaproszeni do Zajezdni Kultury w Pleszewie, piękne miejsce, piękny dom kultury i miał to być normalny koncert z publicznością. Im bliżej terminu, tym obostrzenia były coraz mocniejsze, aż w końcu jak doszło do wyjazdu na koncert to się okazało, że już nikogo tam nie może być. Organizatorzy na szczęście mieli techniczne możliwości nagrania występu i stwierdzili, że zarejestrują ten koncert, tak się stało, zagraliśmy w pustej sali przed kamerami.
Ania: Dla nas było to bardzo trudne doświadczenie, byliśmy nastawieni na kontakt z żywym człowiekiem, a tu pusto. Wojtka, który normalnie prowadzi te koncerty wówczas totalnie zablokowało, w ogóle nie był w stanie nic powiedzieć. Im głębiej wdawaliśmy się w ten koncert to mówienie do pustej sali nie widząc odbiorcy i nie widząc do kogo to słowo jest kierowane było coraz trudniejsze. Graliśmy piosenkę po piosence, ale nie było w nas tej naszej radości z koncertowania.
FK: A najdziwniejszy koncert jaki zagraliście?
Wojtek: Koncert w Wągrowcu. Cały dzień był tam jarmark cysterski i ostatnim punktem tego festynu był nasz koncert ale nie w miejscu gdzie odbywał się cały jarmark ale w wirydarzu zakonu. I my przygotowujemy się do tego koncertu, akustyk się krząta, czas koncertu się zbliża i nagle padł prąd. Publiczność się schodzi, ale nie ma prądu. Okazało się, że w Wągrowcu na rynku przy ratuszu wybuchł pożar i straż pożarna wyłączyła pół miasta. I co dalej? Od dwudziestu minut trwa nasz koncert, który nie trwa, mocno zaczyna się już zmierzchać, publiczność zaczyna odpływać, no to ja mówię słuchajcie – wychodzimy i gramy. Na szczęście nasz basista miał przy sobie oprócz gitary elektrycznej także kontrabas, Robert zagrał na swoich przeszkadzajkach – w końcu to akustyczne instrumenty, ja miałem akustyczne gitary i po prostu zaczęliśmy grać. I tak graliśmy przez jakiś czas, nagle prąd się włączył. Akustyk przystąpił do akcji, publiczność miała wówczas możliwość jakby od kuchni zobaczyć jak tworzy się koncert, a kolejne instrumenty były dołączane już w trakcie, skończyliśmy już w pełnym anturażu w pełnych światłach i w pełnym brzmieniu.
FK: Czego życzyć Good Staffowi?
GS: Pierwsze co nam przychodzi do głowy to koncertów, żebyśmy mogli grać i cieszyć się tym. Większej, życiowej przestrzeni na to, bo jesteśmy tak zaangażowani w różne aktywności, że czasami brakuje i czasu i przestrzeni na to, co wydawałoby się najważniejsze. Przydałby się też ktoś, kto ogarnąłby to wszystko od strony marketingowej i organizacyjnej.
FK: Dziękujemy Wam pięknie za spotkanie i rozmowę, życzymy tego o czym marzycie i tych wielu niespodziewanych, acz przyjemnych doznań.